Pyzówkowe bajania

Nie o Pyzówce samej na stronie tej będzie mowa. Przyniesie ona historię jednej rodziny, i to historię zupełnie najnowszą… Rodziny Ścisłowiczów.

 

Ród Ścisłowiczów nie z Pyzówki, lecz z sąsiedzkiego Ludźmierza się wywodzi, gdzie w roku 1956 na świecie pojawił się – dając znać o tym wrzaskiem okrutnym – chłopak, któremu na chrzcie świętym imię Franciszek nadano. Rodowitą Pyzowianką jest wszelako żona owego Franciszka, o dwa lata odeń młodsza Zofia, z rodu Łabudów. Mgłą romantycznej tajemnicy osłonimy pierwsze spotkania młodych – ile w tym było zwykłego przypadku, ile zaś zrządzenia losu nie nam sądzić. Poznali się, obudzili w sobie uczucie, i po stosownym okresie narzeczeństwa 28 października Roku Pańskiego 1977 stanęli na ślubnym kobiercu. Węzłem małżeńskim w klikuszowskim kościele połączył ich ksiądz Wojciech Jakubiec.

 

Wiadomo powszechnie, że każdy prawdziwy mężczyzna powinien doczekać się syna, zasadzić drzewo i zbudować dom. Franek Ścisłowicz zadania te wypełnił z naddatkiem. Dorodnych synów jest u Ścisłowiczów aż trzech (najstarszy Piotrek, urodził się w roku 1978; Maciek w dwa lata po nim, a jakby tego było mało w roku 1993 pojawił się Jasiek), ale nie zabrakło i córki, ślicznej Hani, która przyszła na świat jako trzecia z kolei, w roku 1983. Dom Ścisłowiczowie zaczęli wznosić w rok po ślubie, a ile wokół domu drzew, nie tylko zresztą gospodarską posadzonych ręką, zobaczyć może każdy.

 

Obejście Ścisłowiczów, nieopodal kościoła położone, a nad drogą w stronę Sieniawy prowadzącą w spadziste, ku niej spadające zbocze wpisane, góruje nad okolicą. Powstający dom nie mógł zatem zakłócać widokowej harmonii, jeno ją współtworzyć. I tak jest do dziś, choć się rozrósł – znalazło się wszak miejsce i na bilardową salę, i jakże chętnie odwiedzany przez dzieciarnię, basen, zaś od roku 1997 własny, obecnie podświetlony, wyciąg. W trakcie budowy wielce pomocny okazał się ujeżdżany przez Franka potężny „Ursus”, wykorzystywany zresztą i do prac polowych. Wychodzenie do pola to i oczywisty obowiązek, i w tradycję wpisany nawyk, ale takich scen, jak lat temu dwadzieścia – gdy Franek wyruszał traktorem, a Zosia prowadziła do wiadra z wodą krowę – dziś już raczej nie zobaczymy.

 

Traktor wykorzystywany był zresztą nie tylko do czysto gospodarczych potrzeb. W czasach, gdy obrzydliwa komuna gnębiła tak społeczeństwo całe, jak i wieś polską, wprowadzając prohibicję (gwoli ścisłości trzeba dodać, że przyczyniły się do tego pyzowiańskie gospodynie, rugując ze wsi ważny, w alkohol zaopatrzony sklep), Franek używał go do wypraw po „floseckę” (albo i więcej) do Trutego.

 

Budowa domu była niezwykle poważnym przedsięwzięciem. Miał on służyć nie tylko potrzebom rodziny – wznoszono go z myślą o gościach. I tych, którzy – jak Skrzypcowie z Zabrza, Zającowie czy Uczkiewiczowie z Wrocławia – zjawiali się, nim jeszcze był gotów. I wszystkich innych, zawsze mile witanych i spodziewanych. Nowy dom stanął latem roku 1981, a pierwsi, formalni już wczasowicze, wraz z dziećmi na koloniach, pojawili się zimą. Zosia, po cennych doświadczeniach w państwowej gastronomii, szefowała i z wprawą, i z niebywałym talentem.

 

DOM wprawdzie powstał, ale fundusze na jego rozbudowę Franek zdobywał za oceanem, w Chicago. Trudne to były lata. Wyznaczone rozłąką, z dala od najbliższych dla Franka, a koniecznością podołania zwielokrotnionym obowiązkom dla Zosi. Przetrzymali to, co więcej, rozkwitli, z ceperską, rzecz jasna, pomocą.